wtorek, 3 sierpnia 2010

Surfing w Tamarindo - Kostaryka

Do Kostaryki dotarliśmy po 3 dniach podróży z Hondurasu. Z Bay Islands płynęliśmy promem do La Ceiby, stamtąd autobusem do San Pedro Sula. Tam musieliśmy przenocować aby następnego dnia o 4 rano wyruszyć do Tegucigalpy i Managui. W Managui następny nocleg i 3 dnia dotarliśmy do Liberii-miasta w północnej Kostaryce. Przeprawa przez granicę nie była wogóle przyjemna. Najpierw czekaliśmy 2 godziny aż nam podbiją paszport Nikaragujczycy (plus 6 USD za wyjazd z kraju!!!!) po czym dotarliśmy do urzędników Kostarykańskich. Dowiedzieliśmy się , że aby dostać stempel wjazdu musimy udowodnić nasz wyjazd poprzez pokazanie biletu. Na szczęście wydrukowaliśmy lotniczy bilet powrotny więc nie było problemu. Następnie wszyscy podróżni wypakowali swoje bagaże z autobusu w celu sprawdzenia ich przez urzędników( a urzędnik właściwie tylko przeszedł wzduż toreb i przesunąłą po nich palcami). Cała procedura trwała 2 godziny. Po dotarciu do Liberii złapaliśmy ostatni autobus do Tamarindo-naszego pierwszego surfingowego spotu. Był to zdecydowanie najwolniejszy autobus jakim jechaliśmy podczas naszej całej podróży: 60 km w 3 godziny. Oczywiście zwyczajem centralno-amerykańskim autobus zatrzymywał się prawie co 5 minut, bo przystanków autobusowych jest tutaj tyle ilu jest pasażerów. Ale co tam : PURA VIDA-jakby to powiedział mieszkaniec tego kraju. Zwrot ten jest używany w wielu sytuacjach i może oznaczać, że coś jest super, może być pożegnaniem lub po prostu zwrotem zagadującym nieznajomego a w dosłownych tłumaczeniu oznacza: prawdziwe życie. I tak żyją Kostarykańczycy: są zrelaksowani, powolni, uśmiechnięci i chętni do rozmów. Zresztą czym maja się martwić: ich kraj ma najwyższy standar życia w calej Centralnej Ameryce, najdłuższą średnią długość życia oraz jest jednym z najpiękniejszych zakątków świata. Warto też dodać, że nie posiada armii (została zniesiona w 1948 r) i jego historia nie jest naznaczona przewrotami, dyktaturami, wojnami domowymi i rewolucjami jak w innych krajach tego regionu. Stąd też może ich pozytywne nastawienie do życia wzmocnione przez gorący klimat.
W Tamarindo znaleźliśmy nocleg w przyjemny hostelu o nazwie PURA Vida oczywiście za 25 USD za 2 osoby. Od razu poszliśmy sprawdzić fale i sklepy surfingowe. Tamarindo nazywane przez lokalesów Tamagringo ze względu na ogromną liczbę mieszkających, prowadzących buisnessy jak i przyjeżdżających amerykanów jest bardzo przyjemną miejscowością z niską zabudową przy plaży na szczęście bez wielkich hoteli i ton betonu. Plaża jest kilkukilometrowa z czystym piaseczkiem a spot to beachbreak z piaskiem i kilkoma skałami na dnie. Spot ten jest bardzo dobry dla tych którzy chcieli by zacząć przygode z zielonymi falami!Niestety ruch na tych falach jest porówywalny do godzin szczytu w dużych miastach: na 10 m2 przypada kilkunastu surferów, plus mnóstwo szkółek przy samym przegu. Jest to jedyna ale ogromna niedogodność tego spotu.

Lokalesi wyróżniają cztery spoty surfingowe: Pico Grande, La Punta Del Madero, El Estero de Tama i La Isla Capitan. Poprzez rozwój infrastruktury dno się tak ukształtowało, że duże fale występują bardzo rzadko. Podczas naszego pobytu było to od 0,5 – 1,5 m w szczycie.
La Isla Capitan zlokalizowany jest jakiś kilometr od brzegu gdzie jest mała wysepka. Fale załamują się przed sporymi skałami i jest to spot zdecydowanie dla spragnionych ogromnej dawki adrenaliny.
Dookoła Tamarindo znajduję się sporo pięknych i bardziej wyzywających spotów jak: Playa Grande, Avellanas, Playa Negra. Do wszystkich tych spotów można dotrzeć tzw. Shuttle busem lub wynając samochód 4x4 i bujać sie po okolicy.

W Tamarindo podczas pory deszczowej czyli teraz najlepsze warunki panują podczas przypływu.

Deskę można wypożyczyć za 18 USD na dzień więc opłaca się kupić używaną. Zakupiłam więc deskę Rainbow o długości 7”3 gdyż w moim przypadku z krótszą nie ma co na razie pokazywac się na plaży;). Zapłaciłam 330 USD razem z nową torbą. Od pobytu w Tamarindo nasza podróż jest dosłownie podróżą z 2 deskami surfingowymi i 2 dużymi plecakami. Przy naszym założeniu, że podróżujemy lokalnym transportem jest więc to nielada wyczyn. Kierowcy autobusów nie mają nic przeciwko temu i są bardzo pomocni w umieszczaniu naszych bagaży gdzie tylko się da oczywiście za dodatkową opłatą najczęściej 1000 colonów (około 2 USD). Kostaryka jest jak dotąd najdroższym krajem podczas naszej podróży więc zdecydowaliśmy, że nie zabawimy tutaj dłużej niż 2 tygodnie. Dla przykładu małe piwko w barze to 3 dolary, gdzie w Nikaragui był to dollar. Dla budżetowych turystów to robi ogromną różnice.
Dodam jeszcze że fale były o wiele lepsze niż na zdjęciu ale jak zwykle w czasie najlepszych warunków wolimy być w wodzie niż trzymać aparat:)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz