piątek, 28 maja 2010

10 dni w Salvadorze

Od kilku dni pada i pada, cyklon o imieniu Agata dopadł nas w Salvadorze na plaży El Tunco/El Sunzal.
Deszcz nie był by taki zły gdyby warunki surfingowe  były dobre, a te niestety też nam nie sprzyjają. Po prawie tygodniu w El Tunco, które można obejść pięć razy w 20 minut postanowiliśmy że wyruszamy jutro w drogę.
El Sunzal (point break) to idealny spot gdy warunki są dobre, fale są duże ale bardzo grube i wolne. Spot ten jest bardziej polecany dla longbordów. Ze względu na wejście do wody i dotarcie do fal nie polecałbym tego spotu bardzo początkującym. Wszyscy którzy surfowali na point break posiadali znacznie większe umiejętności od moich. Po pewnym czasie zaznajomiłem się ze spotem i zaliczyłem krótką jazdę, jednak warunki się pogorszyły i postanowiliśmy zmykać.
Naszym celem były góry: Sierra Apaneca Ilamatepec, które znajdują się na zachód od stolicy San Salvador. 80 km podróż zajęła nam cały dzień chicken busami, gdyż musieliśmy przesiadać się 3 razy. Był to najgorszy dzień burzy więc cały dzień padało. Deszcze tropikalne są bardzo intensywne: tak jakby cały czas ktoś z góry lał wiadra wody. Zatrzymaliśmy się w Juayua, gdyż chcieliśmy pójść trasą La Ruta de Seite Cascadas (trasa 7 wodospadów) oraz posmakować lokalnych specjałów na lokalnym targu (specjałem miał być królik). Trasa z Sonsonate do Ahuachapan jest jedną z najładniejszych w kraju a to z powodu pięknych widoków na góry, plantacje kawy i bananowce oraz kwiaty, które akurat nie kwitły. Niestety nie było nam dane podziwiać widoków z powodu słabej widoczności. Udało nam się dotrzeć do hostelu przed najgorszą ulewą. Wieczór spędziliśmy przy świeczkach, bo niestety była w przerwa w dostawie prądu. Poznaliśmy jednak kilka ciekawych osób : m.in byłego żołnierza-hippisa z USA, który został wysłany w latach 80-tych przez administracje Reagana do ochrony kanału Panamskiego i opowiedział nam kilka ciekawych historii. W niedziele bardzo chcieliśmy pójść w góry ale okazało się, że burza spowodowała wielkie szkody: połamane drzewa, lawiny błotne, zerwane linie wysokiego napięcia . Właściciel hostelu powiedział, że niestety żadnych wycieczek w góry nie poleca tym bardziej, że ostatniej nocy wskutek ulew zginęły trzy osoby. Nie chcieliśmy siedzieć w hostelu więc postanowiliśmy, że pojedziemy do pobliskiej miejscowości Apaneca. Gdy poszliśmy na autobus okazało się, że droga jest zamknięta i autobusy nie kursują. Wróciliśmy więc do hostelu i po namyśle postanowiliśmy chociaż przejść się 6 km asfaltówką do Muzeum kawy w pobliskiej miejscowości. Po godzinnym spacerze dowiedzieliśmy się, że z powodu pogody jest zamknięte. Naszą ostatnią nadzieją był lokalny targ z jedzeniem. Niestety lokalesi też się zwinęli. Utknęliśmy w niezłej dziurze( na szczęście znalazłam książkę Grocholi w hostelu-po raz pierwszy znalazłam książkę po polsku!). Następnego dnia postanowiliśmy, że czas najwyższy aby pojechać do Gwatemali. Chyba te kilka niepowodzeń nas zniechęciło a poza tym wodospady i wulkany będą jeszcze w Gwatemali (a propos kilka dni temu wybuchł tam jeden z wulkanów: Pacaya).Chicken-busami dojechaliśmy więc do granicy na której dowiedzieliśmy się, że...most został przerwany przez rzekę i przejście jest zamknięte przez następny co najmniej 2 miesiące. Ale oczywiście ludzie przechodzą na drugą stronę... i tak powstał następny mały buisness oferowany przez lokalnych przedsiębiorców. Po rozmowie z urzędnikiem służb granicznych nagle pojawiła się obok nas grupka 5 osób i już się przekrzykują, że oni nas mogą przeprowadzić przez rzekę (woda sięga po szyję ale co tam, dla nich wszystko jest możliwe). Całkowicie zrezygnowani wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na drugą granicę. Podróżowaliśmy tak cały dzień i granicy nie przekroczyliśmy. Na szczęście nie padało ale po całym dniu jazdy w przeciągu, hałasie, tłoku i upale byliśmy tak zmęczeni, że jedyne na co mieliśmy ochotę to było łóżko i telewizor. Podczas jazdy bawiliśmy się jednak nieźle bo cały czas pojawiał się nowy sprzedawca jakiegoś artykułu. Zazwyczaj mają oni długą przemowę. Najpierw mówią o pozytywnych cechach produktu, poźniej o jego autoryzacji gdzieś tam a następnie proponują cenę najatrakcyjniejszą na rynku. Całe przedstawienie trwa jakieś 10 minut. Marcin stwierdził, że jakby musiał wybierać co miałby sprzedawać to chyba byłby to: witaminy, bo idą jak woda.
Ahuachapan okazał się następną niezłą dziurą, gdzie gringo nie przybywają często. Byliśmy chyba wielką atrakcją, bo wszyscy zjadali nas wzrokiem. Zostaliśmy tam na noc. Następnego dnia udało nam się przeprawić przez granicę w Las Chinamas. Stamtąd autobusem dojechaliśmy do Gwatemala City, gdzie tylko przesiedliśmy się do następnego autobusu do Antigui.



















poniedziałek, 24 maja 2010

Surfing El Tunco - Salvador

Plaża El Tunco definitywnie nie jest plażą dla tych co chcą się opalać. Piasek jest taki czarny że aż się świeci, jednak Salwadorczycy chyba innego nie mają i robią to wszystko co robi się na pięknych piaszczystych plażach. El Tunco zlokalizowane jest na północy Salwadoru koło La Libertad chociaż podobna określa się to jako zachodnia część i jest to mała wieś z barami i kafejkami. W pobliży La Libertad znajdują się mnóstwo spotów, beach breaks, point breaks a wśród nich najsłynniejsza Punta Rocka (world class). Ponieważ my zostajemy w El Tunco mamy do dyspozycji beach break ( z kamieniami) i point break nazywany El Sunzal. Do El sunzal trzeba do wiosłować niezły kawałek, mi zajeło to ok. 15 minut i trzeba dodać że nie miałem żadnych białych fal płynących w moją stronę co jak wiadomo zwalnia. Po dopłynięciu zdałem sobie sprawę że brzeg jest daleko a fale są znacznie większe i szybsze niż myślałem. Nie chcę się znowu powtarzać ale miały co najmniej 3 metry, niestety nie dałem rady zakosztować jazdy na nich ( ale próbowałem). Jutro jest kolejny dzień więc potraktujmy pierwszy jako rozgrzewkę. Odnośnie deski to moje plany się nie powiodły nie mogłem znaleźć używanej deski o rozmiarze 6"8-7, więc skończyło się na wypożyczeniu 6"9 jednak trochę węższej. Wszystkie na sprzedaż to 6 -6"5.

El Sunzal
 El Tunco

 La Libertad

 Dalej niż El Sunzal

niedziela, 23 maja 2010

El Salvador

W piątek (21.05) dotarliśmy do stolicy El Salvadoru-San Salvador!Tym razem zrezygnowaliśmy z chicken busa (dzięki Bogu) i pojechaliśmy eksluzywnym autobusem rejsowym: Tica bus. Przejazd z Chichigalpy zajął nam 8 godzin. Najgorsze byy przejcia graniczne. Na granicy z Nicaragui z Hondurasem musielimy zapacić po 6 $ nie wiadomo za co (pewnie łapówka). Natomiast na granicy z Salwadorem oprócz normalnych służb granicznych autobus był kontrolowany przez wydział antynarkotykowy, więc zajęło to trochę czasu. W stolicy zatrzymaliśmy się tylko na noc, bo nie chceliśmy spędzać czasu w zatłoczonym i gorącym mieście. San Salwador jest jednak znacznie bagatszy od innych miast w Nicaragui. Mnóstwo tutaj sieci amerykańskich (podobno ok 30% PKB Salwadoru to przepływy pieniężne z USA od pracujących tam Salwadorczyków) oraz więcej nowych samochodów. Młodzi ludzie się lansują i więcej osób mówi po angielsku. Postanowiliśmy pojechać jednak nad wybrzeże ponownie na surfing.

sobota, 22 maja 2010

Matagalpa I góry

Po jednonocnym pobycie w Masayi, gdzie pochodziliśmy troszkę po tamtejszym bazarze, wyruszyliśmy w drogę do Matagalpy. Droga zajęła nam 4 godziny i jak zwykle była to męcząca podróż z powodu upału głównie. W autobusie poznaliśmy Miguela, z którym pogadałam o polityce i jak to nikt nie lubi tutaj Daniela Ortegi, bo to generalnie złodziej i oportunista. Miguel zadzwonił do swojej córki i ta ugościła nas na lunchem na swoim tarasie z pięknym widokiem na góry. To co nam najbardziej się spodobało w Matagalpie to... chłodniejszy klimat. Miasto samo w sobie nie ma nic ciekawego oprócz Muzeum kawy i bardzo pomocnych mieszkańców. Spędziliśmy więc tam jedną noc (nocleg jak do tej pory znaleźliśmy najtańszy: 180 cordobas (9USD) za 2 osoby w pokoju dwuosobowym o niskim standardzie co prawda) w zasadzie tylko planując co tu zrobić w następny dzień. Matagalpa i cały region słynny jest z plantacji kawy. To tutaj w XIX wieku przybyło mnóstwo imigrantów z Niemiec na zaproszenie władz Nicaragui i założyło kilkanaście plantacji kawy. Dla mnie oczywistym wyborem było zwiedzenie plantacji kawy. Wybraliśmy więc planatacje o nazwie Selva Negra założoną przez Niemca spod Hamburga. Dojechaliśmy do Selva Negra chicken busem (koszt 20 cordobas za 2 osoby, taksówkarz chciał 500 cordobas), poźniej musieliśmy przejść 1,5 kilometra piękną alejką do samej plantacji. Jak się okazało miejsce to jest ogrome. Cała plantacja to okolo 400 ha lasów tropikalnych, pastwisk i samej plantacji kawy. Teren jest podzielony tak jakby na 2 części: turystyczną i samą plantację. Od razu zadziwił nas ...porządek tam panujący (wiadomo...Germans;) i Ordnung muss sein;) oraz trochę zimniejszy klimat. Część turystyczna to kilka budynków w stylu bawarskim oraz restauracja nad jeziorkiem. Wzieliśmy pokój dwuosobowy z łazienką (najtańsza wersja to 35 $ za 2 osoby) i postanowiliśmy w pierwszy dzień zrobić mały trekking po okolicznych górkach. Okazało się, że wcale nie jest to proste zadanie. Po pierwsze bardzo wilgotny klimat męczy bardzo przy jakiejkolwiek wspinaczce. Po drugie lasy tropikalne w tej porze są po prostu śliskie a przy podchodzeniu pod górkę kończy się to kilkoma wypadkami (przy schodzeniu jest jeszcze gorzej). Pochodziliśmy więc trochę i wróciliśmy nieźle zabłoceni i zmęczeni. Wzieliśmy prysznic i...wow...woda była gorąca. Wiadomo Germans;) (nie wiem czy wspominałam ale tutaj po prostu nie ma ciepłej wody w kranach, bo nie jest potrzebna – zbyt gorąco i zimny prysznic jest jedną z kilku rzeczy o których się marzy tutaj non stop, oprócz hamaku). Następnym miłym wątkiem była kolacja: w menu potrawy niemieckie=kapusta, ziemniaki, żeberka;))) Chyba nigdy nie jadłam żeberek ale po mesiącu diety ryżowo-fasolkowo-bananowej oczy mi po prostu zabłysnęly gdy zobaczyłam to danie. Bylo przepyszne. Na drugi dzień wykupiliśmy tour del cafe- czyli wycieczke po plantacji. Okazalo się, że prowadzi ją mąż właścicielki Pan Eddie Kuhl. Wycieczka była bardzo ciekawa. Cała plantacja to jedno małe państwo. Nie tylko hoduje się tutaj kawę lecz również jest to farma organiczna, restauracja podaje tylko potrwy wyprodukowane z lokalnych produktów. Farma wytwarza własną energię elektryczną (słoneczną i hydro). Na stale pracuje na farmie 200 osób, natomiast w czasie zbiorów kawy (październik-listpad) 500 osób. Na plantacji więc znajduje się szkoła podstawowa dla dzieci pracowników, mała klinika i stołówka. Odwiedziliśmy również miejsce gdzie oczyscza się i suszy ziarna kawy (nie wiem jak nazwać to miejsce po polsku: suszarnia?). Pan Eddie pokazał nam również krówki, konie i świnki i obiecał, ze kiedy urodzi się następna krówka to da jej na imię : Edyta (hahahah).Generlnie jestem pod wielkim wrażeniem tego jak cała plantacja działa i bogactwem jej flory i fauny. Cała wycieczka trwała 2 godziny i na pewno warto było przejechać 200 km z południa kraju aby to zobaczyć.Muszę też wspomnieć, że w końcu się wyspaliśmy (dawno nie miałam tylu nieprzespanych nocy w ciągu miesąca co tutaj.













wtorek, 18 maja 2010

Wyspa Ometepe

Jest 21:20 piątek (14.05) wieczorem i próbujemy zasnąć w hotelu Costa Azul na plaży Santo Domingo na wyspie Ometepe. Niestety jest bardzo gorąco, wentylator chodzi tak głośno jak ruski czołg i jakieś małe muszki nie chcą się odczepić i brzęczą mi koło ucha. W końcu wyprowadziliśmy się z kampingu Matylda, na którym spędziliśmy 4 tygodnie i gdzie spędziliśmy czas na surfowaniu (ja surfowałam jakieś 3 tygodnie, bo w między czasie przytrafił mi się mały wypadek i nie mogłam chodzić , nie wspominając już o próbach wskakiwania na deskę). Na wyspę dotarliśmy z San Jorge tzw. Lanchą -małą i starą łódką. Wyspa Ometepe powstała przez wypiętrzenie się 2 wulkanów: Conception (około 1600 m) oraz Maderas (1300 ok). Przejeżdżając przez wyspę chicken busem (naszm ulubionym transportem) moglśy podziwiać niesamowite widoki 2 wulkanów oraz lasów bananowych i tropikalnych. Droga była jak to zwykle bywa na wsi w tych rejonach: dziurawa, z wieloma zakrętami i piaskowa, co oznacza mnóstwo kurzu w autobusie. Ale było i tak wesoło. Kierowca wysadził nas w Santo Domingo: miejcowości podobno z przepiękną plażą. Wiadomo, że pojęcie piękna jest jednak bardzo subiektywną rzeczą i w tym momencie całkowicie nie zgodziliśmy się z autorem przewodnika Lonely planet. Plaża nie wywarła na nas wrażenia (tym bardziej, że nasza Matilda była super). Więc rozejrzeliśmy się trochę i stwierdziliśmy, że na pewno nie będziemy siedzieć na plaży. Poszliśmy coś zjeść (coś to znaczy ryż) i poznaliśmy tam lokalesa, który wszytko nam od razu zaproponował: przewodnik od osoby na wulkan 10 USD (przy wjeżdzie na wyspę proponowano nam za 25 Usd od osoby), rowery za 120 cordobas (a nie jak na początku za 200). Więc już wszytsko wiemy. Postanowiliśmy wypożyczyć rowery i zrobić mały tur wyspy. Wstaliśy więc wcześnie rano, zjedliśmy gallo pinto oczywiście i w drogę. Niestety drogi nie są tutaj w najlepszym stanie ale nie zraziło nas to, stwierdziliśmy, że zrobimy mały tour (jakieś 40 km) wokół wulkanu Maderas. Trasa okazała się jednak zbyt ciężka na nasze górale (nie mieliśmy resorów i hamulce były w kiepskim stanie): piaszczysta lub kamienista, wgórę i w dół, droga generalnie powulkaniczna: czyli co zostało po wybuchu wulkanu nie zostało sprzątnięte lub ułożone od wielu lat. W okolicach San Ramon (czyli po 15 km) zrobiliśmy odpoczynek, trochę nam już się a plaży Santo Domingo na wyspie Ometepe, znjdującej się na jeziore Nikaragujskim.kręciło w głowie ale stwierdziliśy, że nie lubimy wracać tą samą trasą więc jedziemy naprzód. Był to jednak mały błąd. Jak później przeczytaliśmy w przewodniku trasa od San Ramon do La Palma jest najgorszą trasa na wyspie. Mijaliśmy różnych gringosów na quadach i pick-upach, a my biedni z wiszącymi do kolan prawie językami prowadziliśmy nasze rowery (pod górkę nie dało inaczej rady). Ale po ponad 6 godzinach dotarliśmy spowrotem do Santo Domingo. Uratowała nas wielka maślana buła, którą kupiliśmy od lokalnego farmera (oczywiście na wyprawę nie wzieliśy jedzenia). Próbowaliśmy po drodze mango i szukaliśmy bananów, ale nie mieliśmy w tym szczęścia po mango były zgniłe a sezon na banany właśnie się skończył. Nagrodą była kąpiel w krystalicznie czystych wodach źródlanych w „kurorcie” Ojo del Agua, gdzie pan nas powitał polkim : Witajcie;)Podobno przyjeżdża tam od czasu do czasu kilku Polaków. Po całym dniu na góralach byliśmy bardzo zmęczenie i stwierdziliśy, że nie damy rady wejść na wulkan (ze względu na moją nogę). Ale w Ameryce Centralnej jest tyle wulkanów, że na pewno będzie jeszcze okazja;))). Następnego dnia wstliśmy więc o 5 rano, wsiedliśmy w chicken busa, później na prom i następnym chicken busem pojechaliśmy do Masayi, gdzie spędziliśy jedną noc i poszperaliśmy trochę wna targu lokalnych artystów. 



Relacja z Surfingowego miesiąca w Nikaragui na surfmag.pl

Na poniższej stronie ukazała się pierwsza relacja z surfingowego pobytu na Południu Nikaragui
surfmag.pl

sobota, 8 maja 2010

Wycieczka do Grenady

Zdjęcia z Grenady kliknij tutaj

Lokalna Kuchnia

Kuchnia Nicaragui nie zachwycila nas. Generalnie podstawowym daniem jest ryz, fasolka i banany. Na sniadanie jada sie gallo pinto con huevos fritos/revueltos (ryz zmieszany z fasolka)i sadzone jajko/lub jajecznica. Na lunch ponownie serwuje sie ryz z fasolka (najczesciej osobno) do tego mieso i cos przypominajacego nasza surowke z bialej kapusty i smazone platanos (owoc podobny do bananow ale zjadliwy tylko po upieczeniu). Na kolacje hmmm...gallo pinto ponownie ewentualnie jako urozmaicenie dodaje sie mieso lub tortille...i banany. I tak wyglada stadardowe pozywienie mieszkanca Nicaragui chyba, ze pojdzie do jakiegos amerykanskiego fast-fooda na burgera lub kurczaka z frytkami. Nie jada sie duzo chleba (kupilismy kilka razy i bez wyrzutow mozemy stwierdzic ze jest fatalny – najczesciej tostowy), serów, wedlin czy jogurtow. Wybor w supermarkecie jest tak maly, ze w zasadzie jesli gotujemy sami to jemy spaghetti (bo oczywiscie w supermarkecie jest duzo fasolki i ryzu). Liczylismy po cichu na dobra wolowine ale niestety argentynskiej nic nie przebije. Jedyne co mnie tutaj zachwyca to owoce: arbuzy, mango, papaje, melony – po dwuletnim pobycie w Irlandii gdzie nawet marchewka nie smakuje jak prawdziwa marchewka, jestem w niebie gdy zjadam pol arbuza i kilka bananow lub wypijam jakis sok. Probowalismy kilka restauracji (takich z cenami dla gringos) i stwierdzilismy, ze juz lepiej zjesc cos lokalego na markecie niz wydawac duzo wiecej pieniedzy na cos co wcale nie odbiega smakiem od prostego, domowego pozywienia. Mianowicie gdy bylismy w Grenadzie poszlismy na steka. Za kolacje zaplacilismy okolo 18 euro za 2 osoby (oczywiscie nie jest to drogo) z jednym litrowym piwem. Na talerzu dostalismy sredniego steka, z ryzem i fasolka i z odrobina surowki. Bylismy bardzo zawiedzeni gdyz w San Juan na lokalnym markecie za podobne danie (z dodatkiem smazonych bananow i tortilli) oraz za 2 pol-litrowe swiezo wycisniete soki zaplacilismy 5 euro za 2 osoby. Roznica w cenie ogromna ale bardziej smakowalo nam danie u Angelity. Generalnie mozna tutaj spokojnie przezyc za 15 $ dziennie (nocleg plus wyzywienie) gdy:na sniadanie je sie platki z mlekiem i bananami, na lunch jakoms salatke z tunczyka i pomidorow (lub zjada sie cos u Angelity) i na kolacje spaghetti z sosem pomidorowym i innymi drobnymi dodatkami. Alkohol: sa dwa rodzaje piwa i dwa rodzaje rumu. Tona i Victoria kupowana w litrowych butelkach kosztuje w barach 40-50 cordobas (czyli 2 -2,5 $), natomiast rum mozna kupic juz od 80 (4 $) za 750 ml – ale podobno jest fatalny (tzn mozna oslepnac od niego) lub Flor de Cana -rum dobrej jakosci od 130 cordobas (7 $) za 750 ml. Polecamy Flor de Cana zdecydowanie. Typowy mieszkaniec Nicaragui jada rowniez duzo przekasek w ...autobusach. Tutaj autobusy wyjezdzaja tylko wtedy gdy sie zapelnia, a zanim sie zapelnia przez autobus przewija sie 20 handlarzy wszyskiego co tylko mozliwe w tym przeroznych slodkosci, napojow w woreczkach, tortilli z kurczakiem w woreczkach, lodow, orzechow owocow i warzyw. I zawsze cos sprzedaja. My jeszcze jednak nie zdazylismy wszytskiego sprobowac, bo jednak obawiamy sie troche o nasz system trawienny. Stwierdzilismy, ze to chyba wlasnie od tych roznych przekasek kobiety sa tutaj strasznie grube (bo na pewno nie od ryzu i fasolki czy bananow).