poniedziałek, 26 lipca 2010

Nasze surfingowe spoty w Salwadorze i Meksyku

Po czterach tygodniach na południu pięknej Nikaragui wyruszyliśmy w kierunku północym. Po zwiedzeniu kilku kolonialnych miast dojechaliśmy do ECO Lodge Coco Loco zlokalizowanego na samej północy Nikaragui na plaży od strony Pacyfiku w miejscowości El Manzano Uno. Dookoła kempingu nie ma nic oprócz kilku domów i szkoły wiec nie ma co liczyc na jakiekolwiec życie nocne. Można wypić piwko z właścicielem i innymi zapalonymi surferami. Spot ten bardziej bym polecił doświadczonym surferom a już napewno nie komuś kto chce zaczynać przygode z surfingiem. Deskę można wypożyczyć u właściciela. W tej chwili są jedynie krótkie deski ale w miare jak kemping się rozkręci ma być szerszy wybór. Spot ten to lewy i prawy beach break z piaskiem na dnie.

Po krtókim pobycie w El Coco loco nabraliśmy ochotę inny kraj, wybarliśmy się więc do Salvadoru gdzie przed byle sklepem stoi strażnik z wielkim karabinem a krowy na drodze hasają sobie jak po łące.
Większość spotów surfingowych występuje w zachodniej części kraju - La Libertad wraz ze słynną na całym świecie falą Punta Rocka. Naszym miejsce docelowym była miejscowość El Tunco, zlokalizowana 15 mniut na zachód od La Libertad. W El Tunco prawie wszyscy mieszkańcy surfują i żyją dzięki falą. Znajdują się tutaj dwa spoty jeden to beach break a drugi to point break: El Sunzal. Beach break ma na dnie piasek i kamienie, fale załamują sie w lewo i prawo, długość jazdy to około 50 - 100 metrów. Pływają tutaj przedwszystkim zaczynający przygodę z falami oraz młodzi lokalesi którzy ćwiczą przeróżne triki. Point break zlokalizowany jest jakieś 10-15 minut wiosłowania od brzegu z bardzo silnym prądem i ostrymi kamieniami przy wejsciu do wody. Po dopłynięciu do line up zdałem sobie sprawę żę fale są o wiele większe niż to wygłądało z brzegu. Z reguły mają one 2 metry, przy czym są bardzo grube i dosyć wolne , dzięki temu fala jest bardzo przyjemna dla mniej zawansowanych surferów i jest bardzo smacznym kąskiem dla długich desek. El Sunzal to righthand point break gdzie można surfować około 200 metrów. W El Tunco spotkaliśmy się z tropikalną burzą: Agatha, która dała nam się bardzo we znaki, padało i padała przez 7 dni 24 godziny na dobe i nie było widać końca. Zniechęciło nas to bardzo i zmobilizowało do wyjazdu z Salwadoru.
Salwador jest idealnym miejscem dla doświadczonych surferów, nie ma tutaj za dużo spotów dla początkujących, którzy potrafią już łapać białe fale i chcieli by zacząć przygode z zieloną. Warto również dodać, że dominują tutaj plaże powulkaniczne. Piasek jest czarno-kryształowy i generalnie o przyjemnym plażowaniu można zapomnieć.
Kolejnym celem była Gwatemala gdzie odwiedziliśmy wiele miejsc niezwiązanych jednak z surfingiem, informacje na ten temaz znadziecie na www.polscysurferzy.blogspot.com. W planach był również surfing w Gwatemali. Gwatemalczycy jednak organizują wyjazdy na surfing do Salwadoru ponieważ fale są tam znacznie lepsze, w związku z tym postanowiliśmy zachaczyć o Meksyk i sprawdzić jaka panuje tam atmosfera w ciągu mistrzostw świata w piłce nożnej.

W Meksyku wylądowaliśmy u Marcina w Puerto Escondido. Marcin jest właścicielem domu z pokojami do wynajęcia oraz prowadzi szkołę surfingową na La Puncie
W Puerto Escondido znajdują trzy spoty: Zicatela, La Punta oraz Carizalillo.
Zicatela to tak zwany Mexican Pipline, fala słynna na całym świecie, która przyciąga zawodowców. Odbywają się tutaj m.in. zawody pod tytyłem big wave surfing (kilkunasto metrowe fale). Zicatela jest beach breakiem, kiedy fala osiąga ok 2 metrów staję się bardzo niebezpieczna i dedykowana tylko dla ekspertów. W maju tego roku zginął tam doświadczony śmiałek, można znaleść również kilka innych krzyżów przy plaży z nazwiskami tych którzy na zawsze zostaną na Zicateli. My nie ryzykowaliśmy i nie zmierzyliśmy się z tą falą.
Pływaliśmy za to na La Puncie i na Carizalillo.
La Punta to right- handed point break . Fale łapie się bardzo blisko skał i potem śmiga bardzo długo w prawo. Panuje tutaj spora rywalizacja jak to na point breaku, więc przy dużych falach trzeba albo być dosyć dobrym i szybkim w łapaniu fal, albo stanąc troche dalej i liczyć na to że nikt nie złapie fali przed tobą. My surfowaliśmy tam kiedy były małe fale, które są bardzo dobre dla początkujących i średniozawansowanych również. Spot warty polecenia, długa jazda i można zaliczyć beczke (barrel).
Carizalillo to beach break z piaskiem i skałami oraz bardzo małą przyjemną plażą. Dużo tutaj tych którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z surfingiem.

W Meksyku postanowiłem kupić deskę, znacznie bardziej opłaca się podróżowanie ze swoją niż wypożyczanie za ok. 10 – 15 dolarów na dzień a w Kostaryce nawet i 18. Ponieważ nie mogłem znaleść nic odpowiedniego z drugiej ręki postanowiłem odwiedzić localnego producenta Odiego mieszkającego na La Puncie. Ody oprowadził mnie po swoim małym zakładzie oraz nawrzucał dużo wiedzy na temat produkcji deski. Można zamówić sobie deskę według własnego życzenia, trwa to jednak ok. 5 dni. Znając jednak Meksykańskie wyluzowanie i podejście do życia postanowiłem kupić istniejąca bardzo ładną zieloną rybę (fish board) o długości 6”2, która kosztowała mnie 400 USD z torbą(około 80 dolarów drożej niż używana). Bardzo miło było poznać Odiego i sposób w jaki ta deska została wykonana.

Puerto Escondido to miłe miasteczko, w szczególności podobała nam się La Punta, postanowiliśmy jednak udać się do bardziej dzikiego, odizolowanego od świata miejsca o nazwie Chacahua.
Po przejechaniu 60 km na północ od Puerto Escondido trzeba się przesiąść na łodkę ponieważ droga wodna to jedyna droga jaką można się tam dostać. Na drodze lądowej przed przesiadką na łodkę zatrzymała nas policja i przeprowadziła dokładną kontrolę naszego bagażu w poszukiwaniu narkotyków. Środowisko surferów podejrzewane jest przez lokalną policję o zażywanie marihuany.
Na Chacachule panuje totalny spokój, wszędzie dyndajace hamaki i same cabanias oraz kilometry piaszczystej plaży. Cabania to domek z bambusa bez okien i w większości bez siatek przeciwko komarom. Fala na Chacachule to point break z piaskiem na dnie, right handed. Trafiliśmy na bardzo dobre warunki, przez 2 dwi były duże grube fale a pozostałe 2 piękne beczki (barrel). Plaża jest bardzo dzika i długa więc napewno moża tutaj znaleść też beach breaka. Ze względu na położenia tego spotu ludzi jest tutaj bardzo mało. O godzinie 7 rano co nie jest wcześnie na surferowski tryb życia naliczyłem 4 ludzi razem ze mną w wodzie. Trzech z nich łapało niezłe beczki a jeden podziwiał z bardzo bliska:). Miejmy jednak nadzieje że na każdego przyjdzie pora.

Miejsce do spania (cabanias) przy samej plaży jest bardzo tanie, niestety jedzenie w barach nie. W dodatku gotować nie było gdzie. Wszyskie bary posiadają to same menu, do wyboru są jedynie krewetki po diabelsku lub z czosnkiem albo ryba po diabeslku lub z czosnkime. Wszystko to serwowane jest z rozgotowanym ryżem. Ryż jest fatalny, krewetki jednak bardz duże i bardzo smaczne.
Ponieważ nie mieliśmy za dużo gotówki przy sobie a o bankomacie można było pomarzyć, musieliśmy wracać do cywilizacji.

Naszym ostatnim mejscem w Meksyku była miejscowość Barra De La Cruz, która zlokalizowana jest w Parku Narodowym i aby wejść na plażę trzeba codziennie płacić 2 dolary. Spot ten jest również odizolowany od świata, jednak da się dojechać samochodzem a co za tym idzie jest sporo ludzi w wodzie. Miejsce do spania m.in. Cabanie są oddalone jakięś 30 minut spacerem pośród dzikiej przyrody od fali. Barra De La Cruz to kolejny point break right- handed, fala zał amuje się bardzo blisko skał i trzeba mieć cojones grandes aby ustawić się w najlepszym miejscu.

Dodam jeszcze że odkąd mam deskę podróżowanie stało się bardziej problematyczne i stresujące bo jak wiadomo własna deska to prawie jak dziewczyna. W rejonach gdzie jest surfing każdy taksówkasz i autobusiarz wie jak się obchodzićz deska i wie że to delikatnu przedmiot. Niestety w głebi kraju niekótrzy myśleli że w torbie kryją się kije do golfa i rózne inne rzeczy a już napewno nikt nie pomyślał że to możę być fragile (delikatne).
Z Meksyku wyruszyliśmy w podróż powrotną w kierunki Kostaryki, zwiedzając kilka miejsc w Chiapas, Gwatemali i Hondurasie.



















niedziela, 18 lipca 2010

Livingston - Gwatemala

Do tego małego miasteczka (około 20,000 mieszkańców) dotarliśmy z Flores jadąc autobusem do Rio Dulce przez 5 godzin, po czym 2 godziny przeprawialiśy się łódką przez jezioro oraz kanion. Livingston jest całkowicie odizolowane od świata. Położone jest na wschodzie Gwatemali u wybrzeży Morza Karaibskiego i nie prowadzi do niego żadna droga-można tam się dostać wyłącznie łódką. W zasadzie nie ma tam żadnych ciekawych zabytków lecz są interesujący ludzie i kultura. Większość mieszkańców są to bowiem ludzie Garifuna-mniejszość etniczna zamieszkująca wybrzeżą Morza Karaibskiego od Belize po Nicaraguę. Są to potomkowie niewolników przywiezionych przez Brytyjczyków w XVIII w na wyspę Roatan należącą do Hondurasu. Stanowią oni mniejszość etniczną liczącą około 600 tysięcy osób. Gdy dopłynęliśmy do miasteczka powitała nas grupa czarnych nastolatków lansujących się na koszykarzy w stylu amerykńskim i amerykańskich raperów. Starsi ludzie ubierają się jednak inaczej: panie noszą ładne kapelusiki i sukienki w kratkę. Poczułam się trochę jak w Nowym Orleanie (chociaż jeszcze tam nie byłam) ale pamiętam z filmów drewniane piętrowe domy z patio na parterze i na piętrze z dużymi okiennicami i bujanymi krzesłami na zewnątrz. Oprócz Garifuna mieszkają tutaj również Majowie, podobno jest kilku Hindusów oraz Chińczyków. Kultura i język ludzi Garifuna została uznana przez UNESCO za Dziedzictwo Kultury. W mieście podobno miało się znajdować Muzeum Kultury Garifuna ale okazało się, że jest zamknięte. Postanowiliśmy więć skoncentrować się na jedzeniu oraz muzyce (co jest oczywiście również wielką częścią kultury). Poszliśmy na tapado -zupę z owoców morza – typowe danie tutejszej kuchni. Dostaliśmy całą smażoną rybę zanurzoną w sosie z mleczka kokosowego z odrobiną curry, bananów oraz z mnóstwem krewetek, ślimaków, nóżek ośmiornic i kilku niezidentyfikowanych obiektów. Zupa była przepyszna ale ślimaki jakoś nam nie zasmakowały (zjadłam jednego z zamkniętymi oczami ale później widziałam jak Marcin wciągał swoją porcję i już więcej nie mogłam). Później zasmakowaliśmi gifi-lokalnej wódki, smakującej trochę jak Becherowka. Najbardziej jednak nastawiliśmy się na wieczorny koncert lokalnej grupy. Chłopak, który zaprowadził nas do hostelu mówił, że dzis na pewno będą grali. Później spotkaliśmy innego lokalesa na plaży, który potwierdził nasze informacje.Szukaliśmy knajpy przez jakomś godzinę – gdy znaleźliśmy okazało się, że bar jest zamknięty. Postanowiliśmy więc wrócić do hostelu -bo tam już grupa gringos rozkręcała imprezę. Po drodze zagadał nas niejaki Jimmi: Tak na pewno grają ale w innej knajpie na plaży. Postanowiliśmy więc po raz ostatni spróbować i niestety w całym mieście głucho i cicho. Dlaczego wszyscy nas wodzili za nos?Trudno powiedzieć. Być może mieli niezła polewkę z zagłubionych gringos lub po prostu chcieli pogadać z nieznajomymi. Noc więc zamiast smakując lokalnej muzyki spędziliśmy w hostelu pijąc sambucę z angolami. Następny dzień nie należał do najłatwiejszych ale postanowiliśmy wybrać się na przechadzkę do wodospadu. Po drodze napotkani mieszkańcy pytani jak daleko jeszcze do wodospadów mówili nam kolejno: za 15 minut (gdy zaczęliśmy wędrówkę), za 2 kwadraty (dos quadras: miara bardzo łatwa do określenia w mieście-oznacza to po prostu 2 ulice dalej ale na plaży bez ulic, jakichkolwiek budynków po prostu jedna wielka niewiadoma). W końcu dotarliśmy do wodospadu po 2 godzinach marszu-okazało się, że było to około 6 km w jedną stronę. Znowu ludzie nas ściemniali. Stwierdziliśmy, że ludzie mają tutaj chyba taką mentalność: mówią to co chciałbyś usłyszeć ale mija to się całkowicie z istniejącą rzeczywistością. Wieczorem postanowiliśmy ponownie spróbować pójść na koncert – bo ktoś nam powiedział, że dziś na pewno będą grać bo to piątek. Ale rozszalała się burza-no i nikt nie zagrał. Padliśmy do łóżka zmęczeni bardzo wcześnie. Zanim zasnęliśmy mała jaszczurka spadła na moją głowę z sufitu i wysłuchaliśmy głośnego koncertu lokalnych żab przy akompaniamencie cykad.






wtorek, 13 lipca 2010

Tikal - Ruiny Majów - Gwatemala

Tikal to wielkie państwo-miasto odkryte podobnie jak Palenque w dżungli gwatemalskiej. W 1990 r. Rząd gwatemalski utworzył na tym terenie Rezerwat Biosfery Majów o powierzchni ponad 1 mln hektarów. Do Tikalu dotarliśmy specjalnym autobusem – można powiedzieć bezpośrednim (koszt 350 pesos z Palenque). Przez granicę z Gwatemalą musieliśy przedostać się łódką. Podróż zajęła nam 9 godzin. Postanowiliśmy przespać się we Flores i wykupić zorganizowaną wycieczkę z przewodnikiem (stwierdziliśy , że w takim miejscu warto mieć przewodnika-chodzenie samemu po dżungli i oglądanie ruin bez historii nie byłoby tak ciekawe). Koszt wycieczki to 150 quetzali sam wstęp oraz 125 transport w przewodnikiem (czyli około 35 USD). Wycieczkę rozpoczęliśmy o 4:30 rano i o 6 byliśmy w głębokiej dżungli. Nie jest to jednak aż taka straszna dżungla. Szlaki są bardzo dobrze oznaczone, nie ma potrzeby chodzenia z meczetą i koszenia lian czy innych krzaków. Flora i fauna są  niesamowicie bogate: mieliśmy szczęście oglądać małpy i tarantule. Pierwsi majowie osiedlili się tutaj około 700 p.n.e . Natomiast około 250 p.n.e Tikal stał się centrum religijnym, kulturalnym oraz handlowym. Około VI w. Tikal zamieszkiwało około 100,000 ludności na około 30 km2. Upadek miasta datuje się na X w- okoliczności nieznane chociaż istnieje kilka teorii: choroby, katklizmy itd.Miasto pochłonęła dżungla. Dopiero w 1848 r. Rząd gwatemalski wysłał pierwszą ekspedycję, której zadaniem było zbadanie terenów. Od tamtego czasu trwają cały czas prace archeologiczne. Park Narodowy Tikal obejmuje 550 km2 oraz tysiące ruin: samo centrum z najważniejszymi zabytkami to 16 km2 i ponad 4000 budowli. Park zwiedzaliśmy przez ponad 4 godziny. Chodziliśmy po dźungli i przed nami co chwilę wynurzały się z drzew ogrome kilkudziesięcio metrowe świątynie, pałace. Na niektóre z nich można było wejść aby zobaczyć miasto z góry. Nie jestem w stanie opisać widoku. Wielkie kamieniste budowle majestatycznie górujące nad dżunglą (podobno kiedyś budowle były czerwone). Zdobyłam wszystkie świątynie  na które moźna było wejść i nie mogłam oderwać wzroku. Fajnie byłoby przenieść się w czasie aby zobaczyć wielką ceremonię prowadzoną przez kapłanów ubranych w skóry jaguarów i wielkie maski (podobno podczas ceremonii ludzi bardzo często skłądano w ofierze-najczęściej sieroty, które kupowano na targu) lub zjeść tortille przy ognisku z lokalesami;). Wycieczkę zakończyliśmy o 12:30. Aby dobrze poznać to stare miasto należałoby tam spędzić 2 dni i koniecznie z przewodnikiem.











poniedziałek, 12 lipca 2010

Palenque - cywilizacja Majów - Meksyk

Ruiny Majów w Palenque należą do najważniejszych obiektów tego typu w Ameryce Centralnej. Aby tam dotrzeć spędziliśmy 6 godzin w autobusie z San Cristobal (bilet okolo 12 USD) do miasta Palenque. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, gdyż były właściwie same zakręty tylko i górki. Noc spędziliśy w hostelu Yaxchin i następnego dnia pojechaliśmy collectivo (10 pesos/osobę) do ruin. Musieliśmy zapłacić za wjazd do Parku Narodowego (25 pesos – 2 USD)) jak również bilet do samych ruin (51 pesos). Przy kasie pojawiła się spora grupka przewodników, którzy proponowali nam specjalną ofertę – obsługę przewodnika po ruinach 60 USD dla dwóch osób (normalna cena podobno 85 USD). Jednak jesteśmy już trochę zaznajomieni z ich ściemami i do końca nie wierzymy nikomu kto próbuje nam coś sprzedać. Po chwili udało nam się spotkać grupkę Holendrów, którzy również chcieli zwiezić ruiny i w końcu udało nam się znależć przewodnkia za 100 Pesos od osoby (czyli jakies 8,5 USD). Różnica całkiem spora. Zwiedzanie rozpoczeliśmy od godzinnego spacerku po dżungli gdzi przewodnik pokazywał nam róźne roślinny i zwierzątka i co się z nimi robi: m.in. Palmę, którą kupują amerykanie do wyrobu dollarów (posiada ona specyficzny zielony barwnik). Przewodnik też znalazł gniazdo termitów, wziął kilka z nich na rękę i...zjadł ze smakiem. Ponownie nie skusiliśmy się na te robaczki. Dżungla dla majów to tak jak dla nas ogródek przy domu z chlewikiem: jedzą prawie wszytsko co się tam rusza lub co rośnie. Po godzinnym spacerku, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć mnóstwo ruin domostw, które jeszcze nie zostały odrestaurowane dotarliśmy do placu głównego. Składa on się z kilku głównych budynków: pałacu, piramidy-grobu Pakala (panującego w mieście w VII w) - Templo de las Inscripciones, 3 innych grobowców. Cały kompleks to dodatkowe jeszcze kilka grup innych świątyń. Jak się dowiedzieliśmy ponad 80% całego kompleksu jest nadal w dżungli i czeka na prace archeologiczne.
Najciekawszą historią prosto z filmu Indiana Jones było odkrycie gropu Pakala . Na szczycie kaplicy naukowcy odkryli bowiem 8 kamieni, które po usunięciu pozwoliły z kolei usunąć płytę kamienną z dostępem do długiego korytarza prowadzącego do ukrytych drzwi za którymi znaleziono kilkutonową płytę pod którą znajdował się kilkutonowy sarkofag Pakala ( tak w skrócie wyglądała historia). Szczątki Pakala bardzo dobrze zachowane pokryte były kilkukilogramową biżuterią i na jego czascze znajdowała się maska. Szczątki znajdują się w Muzeum w Mexico City natomiast maskę skradziono. Niestety korytarze nie są dostęne dla zwiedzających. Obok w innym grobowcu odkryto szczątki tzw: Czerwonej Damy (gdy zmarła została posypana czerwoną substancją-jakimś związkiem chemiczym) również z wielką ilością biżuterii. Zwiedziliśmy również ruiny dawnego pałacu władcy oraz kilka innych świątyń. Wrażenia niesamowite i niesamowita lokalizacja pośród dżungli. Ale to można zobaczyć oglądają poniższe zdjęcia.






czwartek, 8 lipca 2010

San Cristobal de las Casas

Z Huatulco wsiedliśmy w nocny autobus do San Cristobal de las Casas-małego miasteczka kolonialnego położonego w sercu Chiapas. Miasto położone jest na wysokości ponad 2000 m n.p.m więc wieczorami było raczej zimno za to w ciągu dnia nie męczył nas upał panujący na nizinach. San Cristobal to połączenie nowoczesności z isteniejącą tutaj silną tradycją Majów: wiele jest osób noszących tradycyjne stroje jak również bujającej się wokół Plaza Central młodzieży w najnowszych furach. Potomkowie Majów handlują czym się da: przebojem regionu jest bursztyn -więc mnóstwo tutaj sklepów z biżuterią. Tanie wersje można kupić na małym rynku wyrobów artystycznych. Mnóstwo tutaj kolonialnych zabytków ale dla mnie największą atrakcją miasta było: Muzeum Medycyny Majów. Składa się ono z kilku sal opisujących sposoby w jaki leczą się tutejsi mieszkańcy okolicznych wiosek. Majowie do tej pory leczą się swoimi starymi sposobami: na lekarzy zreszta ich nie stać. Istnieje tylko 5 lekarskich specjalności wśród których wymienia się: specjalistę od pulsu (?), zielarza, specjalistę od kości, specjaistę zajmującego się sprawami umysłu oraz położną. Każdy z nich ma szeroką wiedzę na temat ziół. Specjalista od pulsu to chyba taki nasz internista lub lekarz rodzinny, który przez pomiar ciśnienia krwi może podobno stwierdzic rodzaj choroby (hmmmmm). Podczas leczenia pacjenta składa sie ofiary (z kur na przykład) oraz zapala świeczki (przy czym różne rodzaje, kolory świeczek zapala się przy różnych dolegliwościach). Najciekwszy był jednak etap o ceremonii narodzin. Położna w środowisku Majów ma bardzo duże znaczenie: opiekuję się ona kobietą ciężarną zarówno przed jak i po narodzinach (Kobiety nie chodzą na USG i różne inne badania : wszytsko pozostaje w rękach położnej). Pokazano nam oryginalny film z jednego domostwa Majów w którym odbywał sie poród: brzemienna klęczała (!!!!!) przed swoim mężem opierając się rękoma o jego kolanasta, mąż podtrzymywał ją w pasie siedząc na stołku a położna odprawiała swoje rytuały z tyłu. Najpierw więc składała ofiary i wznosiła modły o szczęśliwy poród, później podawała jakieś mikstury brzemiennej kobiecie i owijała jej brzuch paskiem po czym lekko naciskała w dół. Nie chce się wdawać w szczegóły ale film wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Warto dodać, że brzemienna podczas porodu powinna mieć koniecznie rozpuszczone włosy i być ubrana w tradycyjny strój. Jak dla mnie to nie do zrobienia;). Po narodzinach połóżna umyła dziecko w specjalny sposób (przesuwając dłonie od glowy w dół) i odmówiła kilka modlitw. Fascynujące. Byliśmy pod takim wrażeniem , że postanowiliśmy kupić kilka maści zrobionych przez Majów i nawet zaczęliśmy szukać lokalnego znachora od kości, lecz niestety nikt nam nie potrafił dokładnie powiedzieć gdzie on/ona się w tej chwili dokłądnie znajdowała...może poszła w góry, może jest w innej wiosce...wielka niewiadoma.Po Muzeum udalismy się sprawdzić loklany market gdzie między innymi jedna pani proponowała mi degustacje mrówek, miała ich pełną miskę ale ja się nie skusiłam (jeszcze się ruszały!!!!!!!!!!). Wieczorem obejrzelimy dokument nt powstania Zapatistów-lewicowej grupy partyzantów, którzy wzniecili powstanie w San Cristobal i przejeli Ratusz Miejski w styczniu 1994 r. Walki z wojskiem rządowym toczyły się przez około 2 lata. Zapatisci przede wszystkim walczyli o przyznanie lokalnej ludności Majów takich samych praw oraz własności ziemskiej. Niestety ich pełne żądanie nie zostały spełnione do dnia dzisiejszego. Ugupowanie nadal istnieje lecz nie prowadzi już walk i jest mniej aktywne niż w latach 90-tych.
Następnego dnia wybraliśmy się na zorganizowaną wycieczkę do okolicznych miejscowości Majów. W jednej z nich mogliśmy ponownie oglądać tradycyjne stroje majów oraz wyrób tortilli. W San Juan de Chapamula odwiedziliśmy kościół gdzie Majowie modlili się i składali ofiary. W kościele niestety nie można robić zdjęć, gdyż lokalna ludność tego nie lubi. A szkoda. Podłoga kościoła była pokryta sianem (lub jakimiś wysuszonym igliwiem), ze ścian zwisały sznury kwiatów, na ołtarzach i pod nimi było pełno kwiatów. Do tego zapalono tysiące świeczek. Majowie nie mają takich typowych księży jak my, modlą się sami a nie powtarzają wyuczone na pamięć regułki. Przychodzą do kościoła aby o coś prosić więc składają ofiary. Autentycznie widzieliśmy jednego pana z rodziną ukręcającego głowę kurczakowi, którego później unosił nad zapalonymi na podłodze świeczkami. Póżniej w podobny sposób przesuwał jajka a na koniec cała rodzina wypiła ...fantę. Dla majów jakiekolwiek napoje symbolizują deszcz. Kiedyś wytwarzali je samodzielnie ale odkąd zapanowała globalizacja, coca-cola i fanta także dotarły do tych terenów;) W kościele klęczało tak i składało ofiary wiele grupek, jedna kobieta bardzo głośno ubolewała nad czymś przy głównym ołtarzu. Niestety nie zozumiałam, bo mówiła w jednym z dialektów języka majów. Majowie są katolikami albo raczej Chrześcijanami ale zachowali mnóstwo swoich tradycji i wplatają je w religię chrześcijańską, swoim bogom nadali imiona, które zostały narzucone im przez misjonarzy katolickich. I tak np. Św. Jan Chrzciciel, którego święto wypada 23 lub 24 czerwca jest po prostu dla nich Świetem Śłońca (najdłuższy dzień w roku) i świętują ten fakt przez 3 dni: od 21-24 czerwca. Szkoda, że nie udało nam się uczestniczyć w jakiejś większej ceremonii. Z innych ciekawostek w kościele było z 20 rzeźb świetych z których każdy miał zawieszone na szyi...lusterko, które symbolizuje w ich wierze czystą duszę. Sama miejscowość była typowym miasteczkim górskim majów ale jest ona jedną z najważniejszych miejscowości w tym regionie.
Następnego-ostatniego dnia pobytu wybrliśmy się do Parku Narodowego Sumidero, gdzie znajduje się najgłębszy kanion w Ameryce Centralnej: wysokość dochodzi nawet do 1000 m. Wycieczka była bardzo przyjemna gdyż płynęliśmy łódką. Przy okazji zobaczyliśy ponownie kilka krokodyli, pelikanów i małp.
Do tej pory w zasadzie poznaliśmy Majów współczesnych. Jednak Chiapas, Jukatan, Tabasco, Campeche oraz Qiontata Roo (stany w południowym Meksyku) jak również gwatemala, Honduras i nawet Salwador kryją o wiele większe skarby tej kultury pochodzące z okresu 300 p.n.e do 800 n.e (albo nawet późniejsze). Sa to różnorodne ruiny państw-miast kryjące się czasami w bardzo trudno dostępnej dżungli. Możnaby pewnie spędzić z 3 tygodnie odwiedzając wszytskie z nich. My jednak postanowiliśmy ograniczyć się do Palenque w Chiapas oraz Tikalu w północnej Gwatemali.







piątek, 2 lipca 2010

Meksyk - surfingowe plaże

Jeśli ktoś się zastanawia co się z nami działo od ostatniego wpisu (czyli ponad trzy tygodnie temu) to musimy się przyznać, że Meksyk wpłynął na nas bardzo relaksująco. Jesteśmy tutaj ponad dwa tygodnie i odwiedziliśmy w sumie 4 miejsca: 4 plaże. Pierwszą miejscowością na naszej trasie była stolica surfingu Puerto Escondido. Tutaj zatrzymaliśmy sie na ponad tydzień i mieszkaliśmy u rodziny polskich surferów w La Punta - Puerto Escondido. Marcin z żoną Ewą i małym sufrerem Tytusem zapewnili nam relaksujący klimat. Jeśli ktoś się wybiera w tamte rejony polecam kontakt z Marcinem który posiada dużą wiedzę na temat lokalnych spotów i jest docenianym nauczycielem surfingu nawet przez lokalesów www.surf-mex.com.pl.

Z hotelu mieliśy bardzo blisko na plażę i niezły spot (La Punta). My najczęściej pływaliśmy na La Puncie i na Carizalillo, gdzie w końcu zaczęłam łapać na prawdę całkiem fajne fale (to Edzia). Marcin zaprosił nas na swoje urodziny gdzie niezle się zabawiliśmy mieszając Mezcal, Tequilę, piwo i polską Wyborową. Mezcal był o smaku kawowym i pochodził z lokalnej wytwórni jednego z gości (jest to alkohol troszkę podobny do tequili, jednak proces jego wytwarzania jest troszkę inny). Mieliśmy też okazję posmakować lokalnej kuchni u tamtejszej mistrzyni gotowania: Marii. O kurczaku po meksykańsku oraz tuńczyku w sosie tamarindo nie możemy do tej pory zapomnieć. Oczywiście codziennie obserwowaliśmy fale ale żaden z nas nie odwarzył się spróbować surfować na plaży Zicatela, gdzie fale są bardzo silne, duże i zabójcze (ponad miesiąc temu zginął tam jeden surfer – na plaży widzieliśy krzyż ku jego pamięci). Po baaardzo przyjemnym pobycie w Puerto postanowiliśmy ruszyć w końcu tyłki i udać się na następną plażę: Chacahua. Jest to przy okazji też park narodowy ale, żeby tam się dostać trzeba się nieźle nagimnastykować: Najpierw jechaliśmy godzinę autobusem, później pół godziny taksówką, następnie łódką i na końcu małym pick – upem. Ale warto było. Miejscowość Chacahua położona jest pomiędzy jeziorem a oceanem więc mnóstwo tutaj różnorodnej flory i fauny (krokodyle również). Wioska jest niesamowita: jeśli ktoś chce na prawdę uciec od zgiełku cywilizacji to polecamy. Cała miejscowość to włąsciwie bardzo luźne zabudowania skupione wokół plaży i dwóch dróg. Gdy tam dotarliśmy to czuliśmy się bardziej jak na Karaibach niż w Meksyku. Wszędzie wysokie palmy z kokosami, bananowce, papaje i chatki z drewna przykryte liśćmi palmowymi. Gdy wyszliśmy na plaże nie mogliśmy uwierzyć: conajmniej 3-4 km piaszczystej plaży bez żadnych zabudowań (nie licząc kilku restauracji). Od razu zauważliśmy, że ludzie są tutaj troszkę inni niż w Puerto,nie mają takich meksykańskich rysów twarzy i mają ciemniejszą karnację i kręcone włosy. Okazało się, że w czasach kolonialnych rozbił się w okolicach Acapulco statek kapitana Cooka z niewolnikami i ci , którzy zbiegli osiedlili się włąśnie w okoliach Chacahua. Wynajeliśmy bardzo tanio cabanie (mały domek z drewna przykryty liśmi z palmy) za 8 USD na dwie osoby/noc oraz deskę dla mnie za 8 USD na dzień. Całe życie w wiosce toczy się wokół 2 sklepów, gdzie panie przez radiowęzeł nadawały codziennie komunikaty w stylu: Juan Carlos jest proszony o natychmiastowy powrót do domu lub przesyłane były życzenia urodzinowe.Zostaliśmy tam na 3 noce, gdyż niestety zapomnieliśy wyciągnąć kasę z bankomatu a w Chacahua bankomatu nie było. Menu w restauracjach było proste: albo krewetki po diabelsku lub z czosnkiem albo ryby po diabelsku albo z czosnkiem podawane z małą ilością rozgotowanego ryżu ale za to z dużą ilością tortilli. Szczerze mówiąć na tortille już nie możemy patrzeć ale za to krewetki były mega wielkie i mega smaczne. Ciekawostką parku są nie tylko krokodyle i różne inne zwierzątka lecz również fluorescencyjna woda w jeziorze. Sądziliśmy, że zobaczymy ogomną cytynową poświatę nad jeziorem gdy pojechaliśmy łódką w nocy na przejażdżkę: woda była jednak fluorescencyjna tylko wtedy gdy robiło się wiry rekoma. Po pobycie w Chacahua udaliśmy się na plażę Mazunte. W Mazunte znajduje się Meksykańskie Centrum Żółwi w którym można zobaczyć 5 z 7 rodzajów żółwi morskich pływających przy brzegach Oceanu Spokojnego i Morza Karaibskiego oraz mnóstwo innych małych żółwi pływających w wodach słodkich jak również lasy mangrowe z krokodylami. Odwiedziliśmy więc te dwa miejsca i udaliśmy się na ostatnią plażę w Meksyku do Barra de la Cruz aby posurfować. Niestety zatruliśy się jakimś lokalnym jedzeniem więc jeden dzień i jedną noc mieliśmy po prosto wyciętą z życia (kucharz, który serwował nam jedzenie również był chory). Barra de la Cruz podobnie jak Chacahua jest wioską z ogromną dziką plażą ciągnącą sięprzez kilka kilometrów. Spędziliśy tam również 3 dni (jeden dzień w zasadzie tylko na desce) po czym stwierdziliśmy, że czas powrócić do cywilizacji i zwiedzić Chiapas-meksykański świat Majów i armii Zapatistów. Na temat surfingowych spotów troche później...