piątek, 2 lipca 2010

Meksyk - surfingowe plaże

Jeśli ktoś się zastanawia co się z nami działo od ostatniego wpisu (czyli ponad trzy tygodnie temu) to musimy się przyznać, że Meksyk wpłynął na nas bardzo relaksująco. Jesteśmy tutaj ponad dwa tygodnie i odwiedziliśmy w sumie 4 miejsca: 4 plaże. Pierwszą miejscowością na naszej trasie była stolica surfingu Puerto Escondido. Tutaj zatrzymaliśmy sie na ponad tydzień i mieszkaliśmy u rodziny polskich surferów w La Punta - Puerto Escondido. Marcin z żoną Ewą i małym sufrerem Tytusem zapewnili nam relaksujący klimat. Jeśli ktoś się wybiera w tamte rejony polecam kontakt z Marcinem który posiada dużą wiedzę na temat lokalnych spotów i jest docenianym nauczycielem surfingu nawet przez lokalesów www.surf-mex.com.pl.

Z hotelu mieliśy bardzo blisko na plażę i niezły spot (La Punta). My najczęściej pływaliśmy na La Puncie i na Carizalillo, gdzie w końcu zaczęłam łapać na prawdę całkiem fajne fale (to Edzia). Marcin zaprosił nas na swoje urodziny gdzie niezle się zabawiliśmy mieszając Mezcal, Tequilę, piwo i polską Wyborową. Mezcal był o smaku kawowym i pochodził z lokalnej wytwórni jednego z gości (jest to alkohol troszkę podobny do tequili, jednak proces jego wytwarzania jest troszkę inny). Mieliśmy też okazję posmakować lokalnej kuchni u tamtejszej mistrzyni gotowania: Marii. O kurczaku po meksykańsku oraz tuńczyku w sosie tamarindo nie możemy do tej pory zapomnieć. Oczywiście codziennie obserwowaliśmy fale ale żaden z nas nie odwarzył się spróbować surfować na plaży Zicatela, gdzie fale są bardzo silne, duże i zabójcze (ponad miesiąc temu zginął tam jeden surfer – na plaży widzieliśy krzyż ku jego pamięci). Po baaardzo przyjemnym pobycie w Puerto postanowiliśmy ruszyć w końcu tyłki i udać się na następną plażę: Chacahua. Jest to przy okazji też park narodowy ale, żeby tam się dostać trzeba się nieźle nagimnastykować: Najpierw jechaliśmy godzinę autobusem, później pół godziny taksówką, następnie łódką i na końcu małym pick – upem. Ale warto było. Miejscowość Chacahua położona jest pomiędzy jeziorem a oceanem więc mnóstwo tutaj różnorodnej flory i fauny (krokodyle również). Wioska jest niesamowita: jeśli ktoś chce na prawdę uciec od zgiełku cywilizacji to polecamy. Cała miejscowość to włąsciwie bardzo luźne zabudowania skupione wokół plaży i dwóch dróg. Gdy tam dotarliśmy to czuliśmy się bardziej jak na Karaibach niż w Meksyku. Wszędzie wysokie palmy z kokosami, bananowce, papaje i chatki z drewna przykryte liśćmi palmowymi. Gdy wyszliśmy na plaże nie mogliśmy uwierzyć: conajmniej 3-4 km piaszczystej plaży bez żadnych zabudowań (nie licząc kilku restauracji). Od razu zauważliśmy, że ludzie są tutaj troszkę inni niż w Puerto,nie mają takich meksykańskich rysów twarzy i mają ciemniejszą karnację i kręcone włosy. Okazało się, że w czasach kolonialnych rozbił się w okolicach Acapulco statek kapitana Cooka z niewolnikami i ci , którzy zbiegli osiedlili się włąśnie w okoliach Chacahua. Wynajeliśmy bardzo tanio cabanie (mały domek z drewna przykryty liśmi z palmy) za 8 USD na dwie osoby/noc oraz deskę dla mnie za 8 USD na dzień. Całe życie w wiosce toczy się wokół 2 sklepów, gdzie panie przez radiowęzeł nadawały codziennie komunikaty w stylu: Juan Carlos jest proszony o natychmiastowy powrót do domu lub przesyłane były życzenia urodzinowe.Zostaliśmy tam na 3 noce, gdyż niestety zapomnieliśy wyciągnąć kasę z bankomatu a w Chacahua bankomatu nie było. Menu w restauracjach było proste: albo krewetki po diabelsku lub z czosnkiem albo ryby po diabelsku albo z czosnkiem podawane z małą ilością rozgotowanego ryżu ale za to z dużą ilością tortilli. Szczerze mówiąć na tortille już nie możemy patrzeć ale za to krewetki były mega wielkie i mega smaczne. Ciekawostką parku są nie tylko krokodyle i różne inne zwierzątka lecz również fluorescencyjna woda w jeziorze. Sądziliśmy, że zobaczymy ogomną cytynową poświatę nad jeziorem gdy pojechaliśmy łódką w nocy na przejażdżkę: woda była jednak fluorescencyjna tylko wtedy gdy robiło się wiry rekoma. Po pobycie w Chacahua udaliśmy się na plażę Mazunte. W Mazunte znajduje się Meksykańskie Centrum Żółwi w którym można zobaczyć 5 z 7 rodzajów żółwi morskich pływających przy brzegach Oceanu Spokojnego i Morza Karaibskiego oraz mnóstwo innych małych żółwi pływających w wodach słodkich jak również lasy mangrowe z krokodylami. Odwiedziliśmy więc te dwa miejsca i udaliśmy się na ostatnią plażę w Meksyku do Barra de la Cruz aby posurfować. Niestety zatruliśy się jakimś lokalnym jedzeniem więc jeden dzień i jedną noc mieliśmy po prosto wyciętą z życia (kucharz, który serwował nam jedzenie również był chory). Barra de la Cruz podobnie jak Chacahua jest wioską z ogromną dziką plażą ciągnącą sięprzez kilka kilometrów. Spędziliśy tam również 3 dni (jeden dzień w zasadzie tylko na desce) po czym stwierdziliśmy, że czas powrócić do cywilizacji i zwiedzić Chiapas-meksykański świat Majów i armii Zapatistów. Na temat surfingowych spotów troche później...




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz